Góry nie są i być może nigdy nie zostaną moją pasją. Inaczej sprawa ma się z opowieściami o górach – prawdziwymi i fikcyjnymi. Od zawsze za fascynujące uważałam historie alpinistów, himalaistów i ogółem osób poświęcających swoje życie (niekoniecznie dosłownie) miłości do gór. Z duszą na ramieniu oglądałam dokumenty o tych, którym góry zabrały szansę na zdobywanie kolejnych szczytów, jak i o tych, którzy wykorzystali cień szansy na przetrwanie. Czasem zastanawiam się, czy ludziom rzeczywiście podoba się smak niebezpieczeństwa i ryzyko, jakim zazwyczaj obarczona jest profesjonalna wędrówka i wspinaczka. Czytając „Linę”, niemal czułam ten smak na własnym języku. Gdy główni bohaterowie tej powieści byli wysoko, ich codzienne życie, pozostawione daleko w tyle we Wrocławiu, wydawało się mało istotne. Liczyło się tylko to, co odczuwali, przebywając w górach. Wspinaczka na sam szczyt oznaczała nie tyle co próbę udowodnienia sobie czegoś, a pokonanie pewnych barier i zawalczenie o własne szczęście. Adrenalina i ekscytacja przyciągały jak magnes – to dlatego po każdym odłożeniu „Liny” myślałam o dalszym ciągu, zerkałam na spoczywającą obok książkę i starałam się jak najszybciej dokończyć inne obowiązki, by znów zanurzyć się w świecie Niny i Mikołaja. Świecie rozprzestrzeniającym się powyżej czterech tysięcy metrów nad poziomem morza.
Okładka książki (przód) |
Dwie złamane dusze. Tak postrzegałam na początku protagonistów, których autorka pozwala odbiorcy poznać bardzo dobrze. Historia jest prowadzona z perspektywy obojga młodych ludzi i rozdziały z punktu widzenia Niny i Mikołaja przeplatają się ze sobą. Powieść porwała mnie już od pierwszych stron – nie ma w niej spokojnego wprowadzenia wypełnionego różnymi opisami, od razu są akcja i napięcie. Co sądzić o Mikołaju, który wspina się na iglicę bez żadnego zabezpieczenia? Co sądzić o Ninie, która wspina się po budynku kamienicy w celu uczestniczenia w spotkaniu, na które nikt jej nie zaprosił? Od obu tych postaci biją upór i siła, ale z czasem okazuje się, iż nie brakuje im wrażliwości i zwyczajnego pragnienia, by poczuć więcej i głębiej. Za sprawą miłości lub wolności.
Motyw gór i wszystkiego, co z nimi powiązane – a w dużej mierze są to wycieńczające i świetnie opisane treningi – jest mocno uwypuklony w powieści i nie pozwala się zepchnąć na dalszy plan. Jednak znalazło się też miejsce na solidny rys psychologiczny głównych bohaterów i dokładne przedstawienie ich popękanych życiorysów. Równie ważne są budowane przez nich relacje, od wzajemnej niechęci i rywalizacji po przyjaźń i zaufanie. Muszę przyznać, że książka niejednokrotnie wywołała uśmiech na mojej twarzy, ale i sprawiła, że po policzkach płynęły mi łzy, a to jest znacznie trudniejsze wyzwanie dla pisarza – sprawić, żeby ktoś autentycznie się wzruszył. Autentyczność to zresztą słowo klucz, jeśli chodzi o „Linę”. Powieść wywiera wyjątkowe wrażenie i pozostawia w sercu ślad po dobrej lekturze.
Góry tylko nas przyzywają. Od nas zależy, czy odpowiemy na wezwanie.
Nie do końca przekonało mnie przerysowane zachowanie niektórych trzecioplanowych postaci, na przykład koleżanki z pracy Niny. Nie wyobrażam sobie, żeby dojrzała, dorosła osoba mogła się w tak obcesowy i chamski sposób zwracać do drugiego człowieka i skreślać go tylko dlatego, że wychowywał się w domu dziecka. Jednak trochę to usprawiedliwiam narracją pierwszoosobową i tym, że Nina poprzez własną antypatię do pracownicy pomogła w wykreowaniu dość karykaturalnej (pod względem zachowania) i toksycznej postaci. Natomiast bardzo wiarygodnym bohaterem okazał się Andrzej Rajewski, czyli słynna postać w świecie wspinaczki, a także osoba zarządzająca klubem wspinaczkowym pod nieobecność prawowitego właściciela. Rajewski zainteresował mnie na tyle, że chętnie przeczytałabym o jego wyprawach opowiadanie; może nawet o tej, w której uczestniczył również ojciec Mikołaja. Przyjaciół chłopaka polubiłam, choć był to proces, przez jaki przechodziłam wraz z Niną. I pomimo że ciągle spodziewałam się krzywych akcji z ich strony, takich mających na celu ośmieszyć dziewczynę, z czasem moje (i Niny) wrażenie o nich uległo zmianie o sto osiemdziesiąt stopni.
W „Linie” czuć wieloletnią pracę, ale przede wszystkim serce, jakie zostało włożone w powstanie książki. Na kartach tej elektryzującej powieści nie ma przypadkowego czy zbędnego zdania. A po przesłuchaniu rozmowy z Sarą Antczak, przeprowadzonej w ramach spotkania autorskiego online, potrafiłam sobie wyobrazić, że podczas treningów i wędrówek po górach rozmyślała, jak powinna rozwinąć dany wątek albo jakie słowa idealnie oddadzą nastrój któregoś z bohaterów. I jest w tym coś pięknego. W poczuciu, że wykreowane przez nią postacie chadzały tymi samymi ścieżkami i taka historia albo podobna rzeczywiście mogła się wydarzyć.
Jestem absolutnie złakniona kontynuacji „Liny”. Jest jeszcze wiele rzeczy, z którymi Mikołaj i Nina muszą się zmierzyć. W szczególności interesują mnie ich następne wyprawy, ale drugą sprawą jest to, że prywatne demony tych młodych ludzi nie zostały do końca przegnane. I bardzo bym chciała przeczytać o walce, jaką z nimi stoczą.
Autorka: Sara Antczak
Tytuł: „Lina”
Wydawnictwo: Kobiece
Rok wydania: 2021
Okładka: miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 285
Ocena końcowa: 4/5
Komentarze
Prześlij komentarz